Miesiąc do wybuchu wojny domowej

 Miesiąc do wybuchu wojny domowej



Ricard A. Clarke, niegdyś odpowiedzialny w Białym Domu za walkę z terroryzmem i bezpieczeństwo przed atakami cybernetycznymi, przeprowadził dochodzenie, z którego wynika, że skoncentrowany atak na sieci elektroniczne Stanów Zjednoczonych mogłyby w ciągu pół godziny doprowadzić do załamania się państwowych systemów zarządzania. Kiedy Estonia stała się w 2007 roku celem ataków rosyjskich hakerów, poważnie zakończone zostało działanie ministerstw, banków, mediów, sieci telefonii komórkowej itd. Co by się stało, gdyby po ataku na jeszcze większą skalę państwowo nie zdołało odzyskać kontroli nad sytuacją? - Po miesiącu zaczęłaby się walka ludności o pozostałe zasoby - tak brzmi konkluzja natowskiego Centrum Kompetencyjnego ds. Obrony Teleinformacyjnej utworzonego w estońskim Tallinie po atakach rosyjskich hakerów. W Internecie funkcjonuje obecnie swojego rodzaju równowaga strachu - podobnie jak podczas zimnej wojny żadne ze stron nie chce zaryzykować otwartej konfrontacji. Czym jednak dzisiejszy konflikt różni się od tamtego starcia bloku kapitalistycznego z komunistycznym? Przede wszystkim teraz linie frontu są wyjątkowo nieczytelne. Sytuacja, w której amerykański haker na zlecenie Indii dokonuje przez chińskie serwery ataku typu DDoS (Distributed Denial of Service) na polski koncern zbrojeniowy, jest jak najbardziej możliwa. Zwłaszcza że przeprowadzać atak DDoS jest bardzo łatwo. Polega on na zalaniu serwera zapytaniami aż do momentu, w którym się zawiesi. Do tego nie jest konieczne żmudne pozyskanie haseł i przełamanie barier bezpieczeństwa. Nie trzeba się również obawiać osobistych konsekwencji tego typu ataków. Wcześniej sabotażyści i szpiedzy musieli znaleźć się na terytorium wroga, żeby uderzyć. Mogli zostać złapani, aresztowani i straceni. Ryzyko, jakie ponosi haker, jest praktycznie żadne. Dlatego też istnieje duże niebezpieczeństwo, że w przyszłości ktoś po prostu postanowi sprawdzić, co da się zrobić, i – świadomie lub nie – dokona czynu, którego skutki odczuje cały świat. Rząd i wojsko już dawno straciły rozeznanie. Eksperci do spraw bezpieczeństwa martwią się przede wszystkim działalnością tzw. Hakerów patriotów. Amerykańscy hakerzy z narodowościowych pobudek dokonują ataków sabotażu na chińskich stronach internetowych. Jednak ich siła uderzeniowa jest dużo mniejsza niż hakerów – przynajmniej liczebne. Szacuje się, że złożony w 1998 roku w Państwie Środka patriotyczny Red Hacker Alliance liczy ponad 300 tysięcy członków. Niewykluczone, że również prywatne organizacje współpracują z hakerami, żeby wprowadzić tzw. Bomby logiczne (specjalne trojany) do struktur elektronicznych wrogiego państwa. Jeśli rzeczywiście tak jest, oznacza to, że nie tylko rządy mogą wywołać ogólnoświatowy konflikt. Prześledzenie tego typu ataków jest niezwykle trudne. Hakerska partyzantka mogłaby też posługiwać się cyfrowymi ładunkami wybuchowymi z zapalnikiem czasowym, które są praktycznie niewykrywalne. O ich istnieniu dowiemy się zapewne dopiero wtedy, gdy zostaną „odpalone”, czyli aktywowanie, doprowadzają do paraliżu systemów bezpieczeństwa. Następujący później atak hakerów miałyby w ten sam efekt, co nalot bombowców na państwo, w którym szpieg unieszkodliwił całą obronę przeciwlotniczą: z powodu braku oporu wszystkie cele zostałyby łatwo zniszczone. Według doradcy wojskowego Sandro Gayckena NATO nie jest w stanie stwierdzić, czy Chińczycy już od dawna nie mają dostępu do jego oprogramowania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz